sobota, 24 września 2011

W skrócie

Ja to jestem jednak leniwa, nie ma co. Jest o czym pisać, jest, ale ciągle nie mogę się zabrać. Nowy semestr się zaczął, a do nauki dochodzi jeszcze oczywiście praca, bo jakoś za te szkołę zapłacić trzeba. W dodatku spędzam 3-4 godziny dziennie na praktykach. Mam to szczęście, ze i pracę mam w miarę elastyczną pod względem czasu i nauczycielka prowadząca na praktykach idzie mi na rękę, też jeśli chodzi o czas.
Praktykę mam w dobrej szkole prywatnej, gdzie klasa przeludniona to taka, w której siedzi 19 nastolatków. To i zaangażowanie rodziców to największa różnica jaką widzę pomiędzy szkoła prywatną, a publiczną jak na razie. W prywatnej szkole kontakt z rodzicami jest zawsze kiedy istnieje taka potrzeba, a czasami nawet i bez potrzeby. W szkole publicznej spotyka się dzieciaki "niczyje". Takie, którymi nikt się nie interesują, które nie odrobią lekcji bo maja większe problemy niż szkoła. Nie mam złudzeń. Jak ktoś zastanawia się czy będzie dziś spać w domu i czy ojczym akurat nie wyjdzie na przepustkę to ułamki nie są wtedy na liście priorytetów. Dlatego też z dziećmi w prywatnej szkole jest mniej problemów dyscyplinarnych. Jak czasem usłyszę w stołówce jakiegoś nauczyciela narzekającego na ucznia to bierze mnie pusty śmiech, jak na przykład w środę.
- No wyobraź sobie co ten Kevin znowu zrobił. Wchodzi do klasy i jak zwykle żuje gumę jak krowa trawę- tu nauczycielka demonstruje jak krowa żuje. Codziennie mu mówię, żeby mi nawet z guma do klasy nie przychodził i codziennie znów przychodzi. Dziś znów mu mówię.
- I co wyrzucił?
- No wyrzucił od razu i powiedział nawet przepraszam, ale je nie chcę żeby mnie przepraszał, w 7 klasie powinien wiedzieć, że w szkole się gumy nie żuje.
Serio, takie mniej więcej są problemy z uczniami w tej szkole. Ja pamiętam z poprzedniego semestru moje doświadczenia w szkole publicznej i śmiech mnie ogarnia. A byłam w dobrej publicznej szkole. Czasami wydaje mi się, że nauczyciele zapominają, że uczniowie to tez ludzie z własnymi problemami i własnymi celami. I świetnie jeśli szkoła jest dla nich ważna, ale czasami po prostu nie jest. Jacyś dorośli narzucają na nich obowiązek nauki, to może ci dorośli powinni tez zadbać o to, żeby szkoła była na pierwszym miejscy zainteresowań. I nie mówię tu tylko o nauczycielach. Żaden nauczyciel nie uczyni twierdzenia Pitagorasa na tyle interesującym, żeby dziecko zapomniało o swoich wielkich problemach.

2 komentarze:

  1. Mój grafik wygląda podobnie i też ostatnio mam problemy czasowe, nawet do blogów rzadko zaglądam. Wziąłem dwa kursy w tym semestrze, ale zostanę przy jednym, bo szkoła, praca i remonty są trudne do pogodzenia kiedy chce sie jeszcze trochę czasu spędzić z żoną albo coć przeczytać dla odreagowania.

    Co do szkoły to masz rację, tyle, że małe dzieci nie nauczą się same samodyscypliny i motywacji. Matematykę chyba albo się lubi albo nie, nie ma na to jakiejś złotej recepty. Humaniści jak ja zwykle cierpią, za to ścisłowcy przeżywaja męki na zajęciach z języka:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z matematyka, jak i kazdym innym przedmiotem jest tak, ze lubi sie, jesli ma sie nauczyciela, ktory uczy w sposob interesujacy. Czesto tak niestety nie jest i ta matma w podstawowce polega na klepaniu regulek i rozwiazywaniu wciaz podobnych przykladow. Moze to dlatego, ze ta matma w podstawowce jest latwa a nauczyciele nie maja wyobrazni, zeby taka latwizne przedstawic ineteresujaco? A jak juz w podtsawowce dziecko cos znielubi, to pozniej nie zmieni zdania.

    OdpowiedzUsuń