piątek, 29 lipca 2011

Awantura o Krzyż


11 września 2001 roku w ratownicy znaleźli wystające z ruin World Trade Center zespawane belki stalowe. Dla ludzi głęboko wierzących było to jasny znak krzyża dający im otuchę (tak twierdzą). Krzyż stał w miejscu ruin bardzo długo, a teraz został przeniesiony do nowego muzeum World Trade Center.  I teraz odezwali się właśnie Amerykańscy Ateiści. Nie, nie zakrzyknęli wszyscy zgodnym chórem. Chodzi o organizację o tej nazwie, która pozywa muzeum do sądu żądając by krzyż, będący reprezentacją tylko jednej religii, został usunięty. Ateiści twierdzą, że muzeum odmówiło zamieszczenia w muzeum innych symboli religijnych czy światopoglądowych, dlatego domagają się usunięcie krzyża, albo zainstalowania również innych symboli, które maja reprezentować ludzi innych wyznań, którzy tam zginęli. 

Przedstawiciele muzeum twierdzą natomiast, że hałas jest o nic, bo w muzeum pojawia się inne symbole religijne. Krzyż był pierwszy, bo jest wielki i ponoć logistycznie tak najłatwiej.
Każde źródło mówi co innego od „Ci okropni chrześcijanie i ich bóg, który nie zadał sobie trudu zapobiec zamachowi innych fanatyków, którzy zrobili to w imię własnego boga” do „Ateiści czepiają się o wszystko i nawet ulica Strażaków 9/11 im przeszkadzała”. Gdzie przyłożysz ucho, to usłyszysz coś innego. 

Z jednej strony mnie krzyż nie przeszkadza, tak samo jak nie przeszkadzają mi manory, czy półksiężyce.  Jeśli komuś to przynosi jakąkolwiek pociechę, to czemu nie. Z drugiej strony o ile muzeum zamierza włączyć do swojej kolekcji symbole Żydowskie czy Chrześcijańskie, to jakoś nikt nie wspomina o muzułmanach, którzy tam zginęli. Było ich około 30 osób i być może komuś się wydawać, że w perspektywie całościowej to niewiele to jednak mówimy tu i 30 rodzinach, które straciły bliskich. Oni zasługują na pocieszenie i pamięć tak samo jak wyznawcy wszystkich innych religii. Nie słyszałam też, aby muzeum planowało wyróżnić ateistów w jakikolwiek sposób. Ponoć, zgłosili oni swój symbol pod rozwagę, ale zostali odrzuceni.

Nie wielki to pocieszenie, że nie tylko w Polsce są awantury o krzyż, ale ta tutejsza jakaś taka mniej awanturnicza.

niedziela, 24 lipca 2011

Niespodziewajka to dobra rzecz, czyli och jak bardzo mi miło i rozdawanie nagród

 Niespodzianka to nie zawsze miła rzecz, ale w tym tygodniu  niespodzianki przyszły w parze i najpierw mo luby zabrał mnie na fantastyczną randkę, a teraz Stardust zaprosiła mnie do zabawy. Warunki zabawy polegają miedzy innymi na nominowaniu blogów, które lubię, niestety nie można nominować blogu, od którego otrzymało się nominację, ale i tak polecam BLOG STARDUST, bo śmiech to zdrowie, a czytając ja sama paszcza się szczerzy. Drugim warunkiem zabawy jest powiedzenie o sobie siedmiu rzeczy, których czytelnicy jeszcze nie wiedzą.  No to lecimy:

Pozwolę sobie nominować 10 zamiast 16 blogów, co nie znaczy, że nie ma ich więcej. Wszystkie blogi w moich zakładkach warte są czytania i zachęcam do tego.
Nominuję:
- Sylwię z ROPA I TRAN, za to, że pisze fascynująco zarówno o ciekawych wycieczkach, jak i o sprawach bardziej przyziemnych
-Anetę z NA PERYFERIACH, bo pokazuje mi inną Amerykę w sposób zabawny i ciekawy
- SPOROTHRIX za głos rozsądku
- SALON NOWOJORSKI, bo ociąga się z pisaniem i może to ją zachęci. Wszyscy czekamy na Twoje posty
- Ewwwek z CHICAGO, za to, że jest pogodna nawet jak wiatr wieje w oczy
-  Odwodnik z NOTATEK NA MARGINESIE za opowieści o życiu w Polsce bez cienia goryczy i z nutką autoironii, ale kto byłby zgorzkniały mając taką Lolkę
- PAWIANA PRZY DRODZE za piękną formę i interesującą treść
- Beatę z ZASTĘPCZOŚCI za całokształt
- Futrzaka z NOTATEK NA MANKIETACH za rzeczowość i interesujące opinie
- oraz Elę z ECODZIEN za podróż w nieznane, ciągle gdzieś indziej
Wszystkie wyżej wymienione osoby proszone są o przyłączenie się do zabawy i odebranie nagrody, oto ona:



O przyłączenie się proszę również wszystkich tych, którzy zwyczajnie mają ochotę się pobawić.
Druga część zabawy polega na powiedzeniu o sobie siedmiu rzeczy, których czytelnicy bloga jeszcze by o mnie nie wiedzieli. To jest o tyle trudne, że wydaje mi się, iż w przeciągu tych kilku lat mówię o sobie bardzo dużo, a nawet jak nie mówię wprost to wypsnie mi się tu i ówdzie. Siedem rzeczy zatem napiszę w osobnym poście jak zastanowię się czym by się z Wami podzielić, bo nie chcę zanudzać Was takimi szczegółami jak moje drugie imię :)


No i oczywiście każda zabawa ma swoje zasady, oto i one:
- podziękuj i zalinkuj blogera/blogerkę od której dostałaś tę nagrodę,
- skopiuj i wklej logo na swoim blogu,
- napisz o sobie 7 rzeczy, o których Twoi czytelnicy jeszcze nie wiedzą
- nominuj 16 innych blogerów, z wyłączeniem tego, który Tobie przyznał nagrodę
  -napisz im komentarz, aby mogli przyłączyć się do zabawy
Zadzieram kiecę i lecę zatem powiadamiać :)

piątek, 15 lipca 2011

Uśmiech Proszę

Wszystkie te uśmiechy należą do osób, z którymi jakoś kiedyś się zetknęłam. Mały procent tych uśmiechów jest Made in America ;)


Amerykanie uśmiechają się często i do każdego. Podobno Nowojorczycy mniej niż gdzieś indziej, ale nie wierzcie w to. Nowojorczycy też rozdają uśmiechy na prawo i lewo- oczywiście jeśli już dojdzie do kontaktu wzrokowego. Inne nacje, inne kultury nie są tak skore do obdarzania każdego swymi uśmiechami. Polacy nie uśmiechają się tak często, a nawet zdarza się, że nie odwzajemnią uśmiechu. To w Polsce oczywiście, bo tutaj to i Polacy szczerzą ząbki chętnie i promiennie. Zwróciłam też uwagę, że mówiąc po angielsku bardziej się uśmiechają niż kiedy przechodzą na polski. Czyżby mówiąc po polsku byli nagle mniej zadowoleni ze swojego życia, mieli mniej powodów do radości? Oczywiście, że nie. Jednak każda kultura ma swoje prawa i ja dawno w Polsce nie byłam, ale z tego co pamiętam taki uśmiechający się do wszystkich osobnik był kimś dziwnym. A nie daj bogini iść po ulicy i uśmiechać się do swoich myśli. Kilka razy usłyszałam przez to, że wyglądam jak pomylona.
Nie tylko jednak Polacy nie są wyszczerzeni, ale inne nacje też nie uśmiechają się tak często jak Amerykanie.
Właścicielką pobliskiego warzywniaka jest Chinka. Bardzo miła, sympatyczna osoba. Uśmiecha się ciągle, mruży oczy kiwając głową (to chyba pozostałość charakterystycznych w tej kulturze pokłonów). Wczoraj poszłam tam po truskawki i jak zwykle wyszłam z pełnymi torbami. Jednym z produktów, które wzięłam była sałata. Pani nie wiedziała ile kosztuje. Zapytała mnie więc z uśmiechem, skąd wzięłam. Pokazałam jej a ona skinęła głową i znów się uśmiechnęła. I wtedy przeszła na Chiński. Powiedziała coś do swojego syna, co brzmiało dla nieprzyzwyczajonych uszu jak krzyk, chociaż wątpię żeby krzyczała- taki język po prostu. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Pewnie było to:
- Stefku, ile ta sałata. To jakaś nowa.
- Tak nowa mamo, sama ją zamówiłaś. Nie wiem ile policz jej ile chcesz.
Pani wzruszyła ramionami i znów się uśmiechając powiedziała do mnie, że policzy mi dolara. Ja oczywiście też się uśmiechnęłam, zapłaciłam. Pani powiedziała dziękuje, ja również podziękowałam, a pani jeszcze życzyła mi miłego dnia jak byłam już przy wyjściu.
Potem poszłam do monopolowego po winko, gdzie również wymieniłam się uśmiechami z panią, zapytałam grzecznościowo z kim to rozmawia na skypie, powiedziałam że jej dziecko jest słodkie i poszłam do domu. Jak tylko zamknęły się za mną drzwi wykrzyczałam- Jest obiad?!

Uśmiechajcie się ludziska :)

środa, 13 lipca 2011

O pogodzie, ale nie o niczym

W Nowym Jorku znów upały. Uff i puff i w ogóle. Jest tak gorąco, ze myśleć można tylko w klimatyzowanych pomieszczeniach, bo na zewnątrz zanim myśl powstanie w mózgu to się rozpuści. I myśl i przepracowana szara komórka.

Nie wiem jak to jest, że złośliwość pogody zawsze psuje weekendy, a kiedy człowiek ma iść do pracy to rozpogadza się i słoneczko śmieje się z nas szyderczo. najlepszym przykładem długi weekend czwartolipcowy.

Człowiek miała wielką ochotę na spływ kajakowy, och jaką wielką. Umówiła się na niedziele, bo w sobotę nie chciało nam się wstawać wcześnie. A w rzeczoną niedzielę jak nie lunie, jak nie zagrzmi. Nic to, człowiek z jeszcze innymi ludziskami pojechała na miejsce gdzie olbrzymia grupa innych ludzików kempingowała sobie w najlepsze. Zanim dojechaliśmy to lało już kompletnie i słabo było widać cokolwiek. Mimo tego chcieliśmy wynająć sprzęt i płynąć. Nic z tego, za duży deszcz, za niebezpiecznie. Nikt nie wynajmie nam kajaków. Ok, posiedzieliśmy z grupą i wieczorem jak się rozpogodziło wróciliśmy do Nowego Jorku. Okazało się, że w Nowym Jorku trochę też padało, ale nie tak strasznie. Następnego dnia (Święto Niepodległości) w największe korki postanowiliśmy jechać na to samo miejsce.* Takie mieliśmy parcie na te kajaki.

Było pięknie, słonecznie i byliśmy pewni, że już nic nam nie przeszkodzi. Nic z tego. Przez noc woda zaczęła spływać z górek i pagórków całymi wodospadami do rzeki i nikt na tym odcinku Delaware nie chciał wypożyczyć nam kajaków. A przejechaliśmy kawałek, pytając wszędzie. Wszędzie słyszeliśmy, że rzeka jest rwąca, niebezpieczna, głęboka.
Wzięliśmy zatem ponton, ale to nie to samo. Ponton jest powolny, ciężki w sterowaniu, ciężko się wiosłuje, a poza tym nie da rady wypożyczyć ponton na jedną osobę. Widoki nadal były piękne, ale pogoda z poprzedniego dnia nawet wtedy zdołała pokrzyżować nam plany.















A to ostatnie zdjęcie dla ochłody w tych gorących dniach.



*
Zastanawiacie się pewnie dlaczego nie zostaliśmy na noc, skoro cała grupa kempingowała. Otóż musieliśmy wracać, bo Szekspir cały czas choruje i musimy dawać mu lekarstwa. Poprosić kogoś, żeby nakarmił kota pod naszą nieobecność to jedno, a poprosić, żeby kotu wstrzykiwał lekarstwo do paszczki to już co innego.